Czerwone narty „Bobas”

 

Stoję na stoku góry Horb, białym i ubitym przeze mnie nartami. Patrzę na przeciwległą górę Hon, gdzie w dzieciństwie uprawialiśmy narciarstwo. Pomiędzy tymi dwiema górami dolina czasu płynie jak rzeka, wspomagając spływ wód potoku Habkowieckiego. Miałem 6 lat, gdy św. Mikołaj przyniósł mi w nocy i ukrył pod poduszką czerwone, drewniane narty „bobas” ze skórzanymi okuciami na buty. Pamiętam ten dzień jakby to było wczoraj. Ten wybuch dziecięcej radości niczym nieskażonej, tę erupcję szczęścia.

-Jezus Maria, był, był, przyniósł.

Tuliłem ten dar do piersi, po czym natychmiast ubrałem się i ruszyłem w biel zimy, by ślizgać się po stoku za domem.

Szusuję sobie po skarpie naprzeciwko tego stoku dzieciństwa i powracam myślami do tych pierwotnych emocji i mam świadomość jakbym opuścił tą prawdziwą ideę nieskalanego szczęścia z przed lat i wszystko wydaje mi się cieniem tamtych zdarzeń, patrzę na naszą wioskę w zimowy dzień i nie widzę ani jednego dziecka na śniegu, a przecież, gdy my byliśmy bachorami wszystkie górki tętniły życiem. Narty, sanki, skocznie, tunele w śniegu, igla (o bogowie, dzięki wam, że komputer stworzyliście trzy dekady później i nie utknęliśmy w chałupach).

Szusuję po białym śniegu ubitym przeze mnie nartami i odzyskuję skrawek tej dziecinnej radości i cieszę się, że w naszej erze nie było wyrazu – wirtualny, tylko królowała rzeczywistość i trudniej było się zagubić między tymi dwoma wymiarami. Te zimy z okresu dzieciństwa były mroźne i śnieżne, ale piękne i prawdziwe. Kojarzą mi się z ciepłem, z ciepłem duszy….

 

 

Powrót

R