Dziecko Rose Mary

 

Luty. Mróz ściska za gardło, zapomnieliśmy już, że jest takie coś jak lato, góry cudownie martwe snem zimowym, paleta szarości jak w „ Królu olch” Schillera. Piękne są te Bieszczady, urodziwe nawet o tej porze. Idę na wywiadówkę w sprawie córki mej jedynej, gimnazjalistki z drugiej klasy, obserwuję szybującego kruka, patrzę na nocne tropy jeleni, wciągam mroźne powietrze w nozdrza i myślę sobie.

-To jest kurwa moja kokaina – życie, piękne życie.

Mój błogi nastrój pryska z przekroczeniem wrót placówki oświatowej, siadam naprzeciwko wychowawczyni i wysłuchuję poematu pochwalnego na temat mojej córki Róży:

Że Róża puszcza najbardziej złożone pod względem składni językowej wiązanki łaciny, że ma jako urocza i filigranowa blondyneczka zachowanie nieodpowiednie, że napieprzają się z chłopakami i nim nauczyciel ogarnie ten cały burdel mija pół lekcji (już wcześniej wiedziałem, że na urodzinach Ewki rozpili ćwiartkę wódy, którą przyniósł kolega z klasy, ale co to ćwierć na trzy głowy. Na dilowaniu szlugami jeszcze nie złapałem.

Kurwa - anioł, nie dziecko.)

Obłudnie współczuję pani wychowawczyni, żegnam się i wychodząc mówię do siebie:

-Ma jaja ta moja Róża, da sobie radę….

Wracam do domu, szpaler modrzewi cieszy moje oczy, sójki gniewnie szczekają przenikliwym dźwiękiem, płosząc smutek w młodniku świerkowym, na uschłym konarze jodły usiadł ptak drapieżny. Zatrzymuję się, spoglądam w jego żółte, przenikliwe oczy i dociera do mnie ta przerażająca myśl:

Przecież Róża ma na drugie imię Maria:

-O kurwa z mych lędźwi poczęło się to stworzenie… dziecko Rose Mary….

 

 

Powrót

R