Ognisty smok mojego dziadka

 

-O w pizdu by było, znowu kurwa zgubiłem, by to chuj strzelił – dało się słyszeć z pokoju dziadka tyradę na cześć niepamięci. Zgubił smoka, swojego smoka. Dragoon bardzo mi się podobał. Dziadek wyszperał go na starociach, odlew aluminiowego, odrobinę kiczowatego, lecącego gada – dinozaura z rozpostartymi skrzydłami.

Senior rodu był zaciekłym ateistą. Na moją sarkastyczną uwagę:

- Dziadku, uwierzyłeś w końcu w coś? On odpowiadał:

- To nie ja, to smok uwierzył we mnie. I tak na marginesie, mały szczylu, zawsze wierzyłem w człowieka. A teraz spieprzaj szukać smoka.

       Pogrzałem pędem na łąkę, gdzie dziadek przesiadywał na ławeczce pod starym modrzewiem, ze swym kolegą Dragoonem. Oczywiście leżał w wysokiej trawie, wróciłem i wręczyłem zgubę.

- Pieprzona gadzina, na chwilę spuszczę z oczu i zaraz włazi gdzieś w krzaki – burknął.

       Dziadek żył na tej ziemi już 93 lata, cały czas aktywny, a ostatnimi czasy odrobinę podupadł.

 - Kurwa, ciągle czegoś zapominam, chuj by strzelił tą starość. Bogowie uczynili mnie więźniem we własnym ciele. Wczoraj wyjebałem się trzy razy, a nic nie piłem. Kręcę się po mieszkaniu, nie wiem, czego szukam, obijam się o ściany. W pizdu, z tą starością, artretyzmem, reumatyzmem i sklerozą. – Często słuchałem pięknych przemów mojego dziadka, peanów na cześć życia, hymnów pochwalnych istnienia.

       Mijały dni, miesiące. Dziadek walczył z armią codziennych przeciwności. Pewnego ranka obudził mnie zza ściany gromki krzyk seniora. Pobiegłem, otworzyłem drzwi, a dziadek do mnie:

- Pieprzony szczylu, objawił mi się mój smok, smok ognisty. Wyjeżdżamy!

- Gdzie?

- W Pizdu – krótko syknął dziadek.

- Z kim?

- Ze smokiem. Dzisiaj zaczynamy przygotowania.

Dziadek jak młodzieniaszek chwycił smoka, zauważyłem, że dorobił mu dwa uchwyty i doczepił łańcuch, przewiesił go sobie na piersi i pomknął jak wicher. Pobiegłem za nim, za stodołę, dziadek siłował się z długą żerdzią.

- Nie gap się, pomóż – zarządził.

- Gdzie to dajemy? – zapytałem.

- Na łąkę, w pobliże wielkiego modrzewia. Tam smok wyznaczył ognisty punkt.

- Co to jest, ten punkt?

- Zobaczysz, nie marudź, mamy tylko dziewięć dni, dziesiątego startuję.

       Przez następne dni zwijaliśmy się jak mrówki. Dziadek dyrygował. Powstawała jakby ambona na czterech, wysokich żerdziach. Wieczorami zdawałem relację rodzicom z postępów budowy. Ojciec na to:

- Przynajmniej się czymś zajął i nas nieustannie nie wkurwia. Matka na to:

- A co to będzie?

- Wiesz, że całe życie robił jakieś dziwne przedsięwzięcia, nie zauważyłem by starość zabrała mu szaleństwo. Najważniejsze, że mamy spokój.

       Dziewiątego dnia dziadek stwierdził:

- Jutro skończymy, naszykuj mi to stare siedzenie z dodge’a. Podróż będzie długa. Przetrzymało z tym rupieciem wojnę, wytrzyma i to, nie będę stać chuj wie, ile czasu.

       Dnia dziewiątego nie mogłem się doczekać, kiedy wyjdę ze szkoły, dzwonek i biegiem ruszyłem na górę, gdzie mieszkaliśmy w otoczeniu pięknych drzew, które pięćdziesiąt lat temu sadził dziadek. Zobaczywszy mnie, ucieszył się. Taszcząc jeszcze jakiś element konstrukcji wysapał:

- Właź gnojku na górę i umocuj ten fotel.

       Porzuciłem tornister i wdrapałem się na wieżę. Była wysoka i chwiała się. Widząc moją niepewność dziadek krzyknął:

- Nie bój się, smok mi tak kazał budować, na pewno się nie spierdoli.

Przymocowałem siedzisko.

- Dobra, a teraz to – podał mi trzymetrową żerdź z czerwoną draperią – Przybij, a solidnie –powiedział.

Waliłem gwoździe bez opamiętania, sprawdziłem maszt, ani drgnie, lekkie tchnienie wiatru rozwinęło czerwoną szmatę, na której łopotał wymalowany czarny smok, zdawało się, że zaraz uwolni się ze sztandaru dziadka i uleci wolny. To było piękne. Zlazłem z konstrukcji i przez chwilę staliśmy ramię w ramię podziwiając gadzinę. Dziadek położył mi dłoń na ramieniu i rzekł:

- Uwierzyłem w niego, jutro odpalam. Spieprzaj odrabiać lekcje…

       Minąłem gęste świerki i gdy mnie już nie widział odwróciłem się. Stał tam, pośród morza nieskoszonych, sierpniowych traw i patrzył na sztandar. Siwe włosy falowały mu na głowie, już się nie garbił, emanowała z niego jakaś siła, duma, na piersi aluminiowa gadzina błyskała refleksami w zachodzącym, krwawym słońcu.

W nocy nawiedziła nasz świat burza. Błyskało się, grzmiało, pioruny grasowały wokół, ozonowe powietrze czyniło jakąś magię w sercach. O świcie zbudziło mnie jakieś zamieszanie w domu. Ojciec mówił do matki:

- Nie ma dziadka.

       Poderwałem się z łóżka i boso pobiegłem przez mokre łąki. Wiedziałem gdzie szukać dziadka. Przedarłem się przez świerkowy młodnik na łąkę, gdzie stała wieża. Nie było już jej, tliły się resztki słupów. Dym niezauważalnie rozpływał się w porannych mgłach. To był ten dzień dziesiąty.

       Pogalopowałem z powrotem, wparowałem do mieszkania dziadka. Na pościelonym łóżku leżał smok, a obok kartka papieru. Drżącymi dłońmi uniosłem ją i przeczytałem: „Smarkaczu, teraz smok należy do Ciebie. O świcie zabrał mnie w gwiazdy. Jeśli uwierzysz w niego da Ci siłę by żyć, a kiedyś, by umrzeć.”

 

Powrót

R