Pies Władka

 

Kundel, mieszaniec wilczura z niewiadomo, czym (Władek twierdzi, że z Bulą). Czworonoga tego poznałem ratując mu życie. Pewnego mroźnego dnia usłyszałem o zmroku przeraźliwe ujadanie w lesie, na górze o wdzięcznej nazwie Ryczy-Wół, pół godziny, godzinę. Wreszcie nie wytrzymałem, niechętnie ubrałem się i ruszyłem, przedzierając się przez zmrok ciśniański, w kierunku trwożliwych dźwięków.

W gęstym młodniku świerkowym natknąłem się na uwięzionego łańcuchem psa. Wyczuł moje szczere intencje i dał się oswobodzić, po czym pognał jak wiatr w kierunku wsi. Z dobrym samopoczuciem, wynikającym ze spełnienia godziwego uczynku wróciłem do domu. W nagrodę sen szybko zagarnął mnie w swe dłonie. Nazajutrz w Siekierezadzie dowiedziałem się, że właścicielem czworonoga jest jedna z najznamienitszych osobistości wsi – Władek Karabin.

       Mijały lata. Widywaliśmy się z psem Władkowym tu i tam, przybywało mu na łbie siwych włosów, aż w końcu dobrnął do starości. Władek z politowaniem kierował na niego wzrok i mówił:

       - Stary jest, ale co, niech sobie żyje piesek. - A w tym stwierdzeniu kryła się duża dawka miłości do towarzysza zwierzęcia.

Jesienią roku pańskiego 2009, w piękny październikowy dzień zaszedłem do Władka po kawałek blachy do czegoś tam. Gospodarz w towarzystwie „Adamom”, siedział na deskach. Leniwie kurzyli ukraińskie „Prymki”. Władek wskazał na spore zawiniątko obleczone w całun prześcieradła i rzekł:

- Piesek umarł. Jeszcze rano szwędał się przy chałupie, a niedługo potem znalazłem go przy szopie, chwilę ciężko dyszał i odszedł. Wykopaliśmy już z „Adamom” dół na rogu działki, będzie teraz tam pilnował gospodarstwa – wyjaśnił.

Wyłożyłem cel swego przybycia, ale w związku z dramatyczną okolicznością poprosiłem, żeby się nie odrywali od pochówku, zaczekam. Taszczą zwłoki do mogiły. Idę z nimi jako kondukt pogrzebowy. Układając go w pięknej, żyznej ziemi, właściciel zmarłego zauważył:

- Ale ładną ma glebę…

- Tak – Potwierdzamy z „Adamom”. Chwytają za łopaty.

- Może mu coś zaśpiewamy – mówię – Ale co? Zastanawiamy się.

- Może trochę powyć – proponuje „Adamom”

Uklepują mogiłę. Zrobione. Siadamy nie opodal na ławeczce. Modrzew, słoneczne drzewo nad śmiercią psa sypie szczęsnym złotem igieł. Niebo błękitne bez jednej chmury lustrem swym odbija przemijanie wszystkich istot na ziemi. Bezwietrznie. Taka piękna cisza, jakby zegar czasu na chwilę w swej łaskawości zatrzymał swe wskazówki zadumawszy się nad kresem Władkowego psa.

Gospodarz i „Adamom” kurzą „Prymki”. Milczymy. Jest ciepło. Myślimy o tym samym. Oto przybywa jesień, ślady lata jeszcze nie zatarte, ale drzwi do chłodów już uchylone. Czujemy się jak przed podróżą w nieznane. Listki wierzb wzdrygnęły się na tę myśl pod ciężarem zrywającego się ptaka. Trawy jeszcze zielone, ale gęsto przetykane żółtą nicią. W tym bezruchu tylko Solinka dynamicznie zmierza do bieszczadzkiego morza zapomnienia – Soliny i przypomina, oto ja, zegar czasu, płynąca woda. Nie ma możliwości nawet chwili, którą chcielibyście ocalić, zatrzymać. Wszyscy musicie odejść. Magia i ulotność tego patrzenia na piękno traconego czasu nie pozwala nam się ruszyć. Pszczoły jeszcze wylatują z ula wydrążonego w pniu starej jodły. Ujmuje mnie to, że na podwórku Władka wszystko jest takie prawdziwe, ludzkie, bolesne, wesołe, smutne, jesienne. Nic nie udaje niczego. Władek też nie udaje, jest sobą,  teatrze życia obsadził własną osobę. Wstaję i mówię:

- Dziękuję…

- Za co? – dziwi się Władek.

- Właściwie za tą blachę, którą masz mi dać.

 

P.S. Jak bardzo Władek przeżył rozstanie z towarzyszem czworonogiem niech świadczy scena z Sikierezady, która zaobserwowałem ostatnio. Władek mocno zamroczony pięćdziesiątkuje z potencjalnym kontrahentem na ziemię. Tenże wypytuje o cenę, o areał, o termin sprzedaży. A Władek z przechyloną głową, z nieodłączną fifką z ukraińskim papierosem cedzi przez zęby: „A ty wiesz chłopie, że mi umarł piesek…”

Powrót

R