Samuel Beckett

 

       Koniec listopada, późna bieszczadzka jesień w Cisnej cieszy me serce, dlaczego – pytam siebie i odpowiadam sobie, bo wiem że zaraz przyjdzie zima i zabije moje lęki przed nią samą. Boimy się gdyż jej jestestwo ukryte jest w mgłach przyszłości, a gdy tuli nas w swe chłodne ramiona poddajemy się tym opiumowym zapomnieniom, tak jakoś dziwnie wyszło, że pomieszałem dwie białe damy – zimę i śmierć. Idę do „Siekiery”, ranek obnażył bezlitośnie kikuty drzew połamanych nagłym opadem śniegu miesiąc wcześniej. Biała zmora odeszła jeszcze na chwilę ale lęk pozostał, patrząc na morze traw uschłych, które pokłoniły się śmierci drżę i czuję wypełniające się wokół przeznaczenie. W oddali między połoninami ukryty jest cel do którego zmierzam – zapomnienie – jesień ludzkich serc. Przelatujący kruk swym dojmującym charkotem rozdarł ciszę całunu świtu, odwracam się i wzrok mój utkwił w odbitych śladach moich, które uwięziła ciśniańska glina, pytam siebie kiedyż to było, kiedy wędrowałem i gdzie, przecież to było przed chwilą a już tego nie ma. Poskręcane w parkosyzmach agonii liście jaworów jak martwe dłonie poczęły zamazywać me ślady. Z wielkiego pomieszania ludzkiej melancholli i pięknej jesieni wyrwał mnie krzyk zza Siekierezady.

- Panie Samuelu, panie Samuelu niech pan nie odchodzi, proszę niech pan wróci!!!

Zaciekawiony przyspieszyłem kroku i wyszedłem na Mietka, który z winem ”beczka dwa litry” w dłoni stał na moście kolejki wąskotorowej i darł się w niebogłosy.

- Panie Samuelu, panie Samuelu….

- Cześć Mietek, macie jakiegoś nowego kompana do wina? Któż to jest?, ma bardzo egzotyczne imię, uciąłem pytaniem Mietkowe zawodzenie.

Ten odwrócił twarz w moją stronę, zauważyłem że z oczu obficie leją mu się łzy, był w stanie rozpaczy.

- On kurwa powiedział że moje życie to dramat i że zbliża się finał ostatniej sceny, ja pierdolę ale mnie nastraszył, chciałem zadać mu jeszcze pytanie, czy starczy mi dzisiaj na wino, ale On powiedział że teatr już prawie zamykają i musi odejść. Wypił z gwinta resztę bełta zamyślił się.

- Jak się nazywał, zapytałem.

- Samuel Beckett – tak się przedstawił, może to ktoś z Baligrodu?, wydedukował błyskotliwie Mietek.

- A o czym jeszcze gadaliście?

To była krótka rozmowa, kiedy wylazł z pod mostu, siedziałem sobie na starych podkładach kolejowych, podszedł, bez pytania chlapnął sobie łyk mojego wina, dokonał prezentacji i rzekł „Mietek przyszedłem na twój epilog, kocham teatr, nie mogłem sobie odmówić”.

- Zapytałem co to kurwa ten epilog i On mi wytłumaczył, że w porządnej sztuce nazywającej się życie występuje prolog, ze trzy akty rozwoju akcji i epilog, zaraz dodał, że sztuka w której ja się znalazłem jest nietypowa bo nim się rodziłem i później żyłem od razu wjebali mnie do epilogu i to Go zwabiło. Wiesz jak mi zaczął to wszystko tłumaczyć to tak się wciągnąłem, że moment wypiliśmy drugie wino, przeprosiłem Go i pobiegłem do sklepu po trzecie, gdy wróciłem Samuela już nie było i tak właśnie wołam, może wróci.

Miałem ochotę stanąć z Mietkiem na moście i razem z nim krzyczeć, ale wiedziałem że to jego teatr i jego sztuka, odszedłem sprzątać „Siekierę”, a przez otwarte okno słychać było drżenie ludzkiego głodu na wietrze, rzucane w wody Solinki modlitwy o zrozumienie swego istnienia „Samuelu, Samuelu, panie Samuelu …”

 

Powrót

R