Władek Adamski

 

Ostatniego dnia grudnia bramy czasu zatrzasnęły się przed smutnym obliczem człowieka udręczonego chorobą. Nie dane było przekroczyć Władkowi tego umownego progu do czegoś nowego, do nowego roku. Lat temu z dziesięć siedzieliśmy nad brzegiem Soliny czyhając na nocnego sandacza, Władek zawsze pogodny i uśmiechnięty pił wódkę z Karolem, ja patrzyłem się w gwiazdy, które jak iskry z ogniska płonęły na sklepieniu naszego świata. Karol, gdy uśpił już Władka pięćdziesiątkami namalował mu węglem drzewnym wąsy.

Na drugi dzień Władek paradował z nimi, a my zaśmiewaliśmy się jak dzieciaki – piękne to były czasy i beztroskie, wypełnione ufnością i radością do dnia, w którym się znajdowaliśmy.

Dzisiaj nie ma już Karola i nie ma już Władka, jest ogrom smutku i bezmiar szarości styczniowego dnia. Przypominając sobie te piękne chwile mam do nich żal, że mnie opuścili, czuję się jak jakiś przeklęty bóg, który patrzy z boku na tragiczne losy maleńkich i wiotkich istot walczących z potęgą przestrzeni i czasu.

Trumna Władka spoczęła w mogile wyścielonej jedliną i podróżuje już samotnie, oddalając się od nas nieuchronnie.

Jesienią spotkaliśmy się w Lesku, jak zwykle uśmiechnął się szczerze i opowiadał mi z taką nieskażoną i dziecinną ufnością, że ma dobre wyniki po leczeniu i tylko trochę męczą go częste wyjazdy do szpitala, też miałem nadzieję, że jeszcze pojedziemy na sandacze i siądziemy przy ognisku wpatrując się w gwiazdy, które widziały nasze narodziny i zobaczą naszą śmierć swymi roziskrzonymi oczami wpatrując się w nieśmiertelność kosmosu.

Nazajutrz, po pochówku wiatr od Honu przygnał deszcz, ciskając kropami ze złością w szyby domostw. Wracałem pieszo z Dołżycy do Cisnej, chciałem się przejść i pomyśleć w spokoju o Władku, Solinka wezbrała szumiąc modlitwę, tę samą od swego zarania, modlitwę o przemijaniu. Świerki otrząsnęły się ze śniegu, a deszcz nieubłaganie zacinał, góry płakały, płakały za Władkiem, a dla ludzi, którzy Go nie znali po prostu płakały. Zatrzymałem się na moście w Dołżycy i utopiłem wzrok w wodzie szarej smutkiem wezbranej, poczułem lęk, że mój świat się kurczy, bo odchodzą istoty, z którymi wędruję przez swoją epokę istnienia, poczułem grozę piękna tego świata i nie mnie diagnozować, co to jest ta choroba zwana życiem, ale jedno wiem na pewno, że jak odchodzą piękni ludzie, którzy mi towarzyszą w podróży, to czuję niewyobrażalny smutek i coraz trudniej mi zapełniać to poczucie pustki, bo świat mój się kurczy i niedługo nie będzie się z kim napić wódki…

Żegnaj Władku….

I w tej mrocznej podróży w zaświaty niech Ci przyświeca ten pogodny uśmiech, którym nas obdarowywałeś, niech Ci ziemia lekką będzie i byś tam odnalazł jakichś litościwych bogów i wspomnij nas czasami jako my wspominamy Ciebie i świat Twój cały…

 

Powrót

R