Święta w Bieszczadach

 

Oto i przyszło nieuniknione, siedzimy przy stołach uginających się od pokarmów i napojów i odprawiamy bachanalia mało przy tym myśląc o pustych brzuszkach czarnych i żółtych dzieciątek kopiących pustą puszkę po amerykańskiej fasoli zamiast piłki. Ciamkam sobie te pyszności i patrzę przez okno mojego domostwa na bieszczadzki pejzaż iście wielkanocny i na resztki śniegu na łąkach. Jest prawie dziesięć stopni na plusie i skompletowany sprzęt narciarski przebywa przymusowo na urlopie. Świętuję z iście owczego rozpędu, bo wszyscy świętują, nic mnie nie obchodzą aspekty religijne tych dni. Bardziej raduję się z tego, że bachory mogą poprzebywać w swoim stadzie i jest okazja do wzmacniania więzi. Oglądam w telewizji programy o Jezusie – Żydzie, który przez przypadek został Polakiem i słucham z przerażeniem jak to nic nie wiemy o tym, jak to było i co kto wtedy mówił, później sięgam po „Boską Komedię” Dantego i trochę się zaczytuję. Wieczorem, idąc do siekiery spotykam na drodze Rapera, zadowolonego z braku zimy i ochoczo kuśtykającego na swą żebraczą robotę przed sklepem. Witek blady jak ten papier, na którym piszę, wyraźnie zmęczony trzytygodniowym chlaniem krząta się przy swoim obiekcie. Wiocha cudownie pusta oszukuje grudniowym przedwiośniem. W barze uciekinierzy od rodzinnych stołów walą wódę, by wyzwolić się z morderczej nudy świętowania. Wracam do domu, po drodze wsłuchuję się w słowa święte wychodzące przez głośnik ze świątyni i uśmiecham się na myśl:, Ale jaja, tłumaczą coś, o czym nikt nic nie wie…

Wracam do domu i z lubością oddaję się lekturze komiksów, które dostałem od św. Mikołaja i na pytanie dziecka, co czytam odpowiadam:

-Trzecią część Lucyfera…

 

 

Powrót

                                                                                                                                                  R