Viva’la France

 

 

Oto nadszedł dzień, w którym jedno bardzo małe zdjęcie spowodowało cudowną i piękną lawinę zdarzeń. Nie raz nawet bardzo bym chciał żeby ludzie, których zarażam jakąś szaloną ideą powstrzymali mnie i powiedzieli mi: „daj spokój to nie logiczne, to czyste wariactwo” a oni, nie!

Taki Misiek na przykład zamiast dopatrzeć się w tym ogólnym zarysie choroby i jakiś mankamentów to on nie! Tylko mówi: „a to jedziemy, za godzinę mogę być gotowy”- dodaje. Albo taki redaktor Nowak. Dzwonimy do niego i pytamy się: „Ogarniesz Siekierę na kilka dni?” To on zamiast: „Odpierdolcie się”, mówi: „Dzisiaj jestem w Los Angeles, ale jak potrzebujecie to wracam i będę pojutrze”. To nie ja jestem pierdolnięty tylko Ci ludzie, którzy mi pomagają (Boruch też…).

Ale powracam do małego zdjęcia i Mrówy, który też jest zamieszany w ten obłęd, nim się obejrzeliśmy siedzimy w Miśka Nissanie i orientujemy się na południowy- zachód w kierunku Pirenejów. W Cisnej menadżer Nowak z załogą stawia dzielnie czoła październikowym, pięknym dniom w Siekierze, a my kierujemy się na Tuluzę. Ogarnia mnie błogość, z Miśkiem zajebiście się podróżuje, bo jak on twierdzi sam kierując pojazdem odpoczywa sobie i chyba rzeczywiście tak jest, bo twarz jaśnieje mu radością, a ja mogę podziwiać mijające nam cudowne krajobrazy. Te mini wczasy nie byłyby możliwe bez tych herosów Nowaka, który zgodził się bez mrugnięcia powieki by zostać pięciodniowym dyrektorem Siekierezady. W którymś momencie podróży otrzymujemy sms-a z Cisnej: „Zabierzcie stąd tego chuja Jezusa, jest cały czas najebany”- to Nowak w taki rozpaczliwy sposób określił stan kolegi, bo cierpi i sprawia mu ogromną boleść, że nie może uczestniczyć w akcie najebywania się. Odpisuję krótko: „Zajebaj go i odjebaj się”.

W nocy przed nami jaśnieją żółte ramki odblasków okalających paki tirów. Mówię do Miśka: „To chyba ogólnoświatowa kampania National Geographic”. Docieramy na miejsce po 26-ciu godzinach podróży, do maleńkiej miejscowości Simorre, którą ledwo wytropiliśmy za pomocą spotkanego na parkingu obywatela Francji, które noszą w swoich. I tak przez trzy dni gadamy tylko o GMC, Willisach, Fordach, International’ach, Dodge’ach i ciągnikach Caterpillar, które kolekcjonuje jeden z nich. Odpalają silniki, demonstrują chrzęst gąsienic, demonstrują jazdę do przodu i do tyłu, wąchamy z lubością spaliny, oglądamy części zamienne w kartonach tak jak Ameryka je zapakowała. Koledzy Francuzi odpalają Dodge’a WC 53 i fundują nam przejażdżkę po uroczych, okolicznych mieścinach. To jest kurwa raj, robimy cały czas to, o czym cały czas marzymy, osobnicy spod trójkolorowej flagi są szczerzy do bólu, już dawno nie spotkałem tak naturalnych istot, które nic nie udają i są sobą, tak prawdziwie jak to tyko możliwe. Jemy sery i pijemy wino, bimber też pijemy, ale fajnie najebać się z kolegami kolekcjonerami. Viva’la France! O świcie wyjeżdżamy do Polski, po drodze wizytujemy Carcasonne, czyli jedną z największych poukładanych stert kamieni w Europie. Robi wrażenie, wyobraziłem sobie na tych murach obronnych rycerza Bafla z rycerzem Jaśkiem Raperem jak ciskają na wroga butelki po winie. Nawet oni by sobie poradzili mając pod stopami takie fortyfikacje. Szkoda, że u nas po naszych królach i książętach nie zostało takie wiele znamienitych ruin o też byśmy na tym jechali po pięciu stuleciach. Tutaj mała knajpka tam piekarenka a dalej sklepik z toporami i zbrojami. Fajnie mają ci Francuzi a nam możliwość zarobkowania na dziadach, zrujnowali Szwedzi, Tatarzy obmierzli i Niemce wredne.  Przy zamku fotografujemy jeszcze ciekawy punkt zrzutu kału, okazuje się, że Francuzi cierpią na istną małyszomanię, kible bez kibla znaczy się tylko z dziurą spotykamy bardzo często. Z Carcasonne mamy niedaleko na Lazurowe Wybrzeże. Misiek powiedział, że musimy się zanurzyć w lazurze wody, bo jeśli tego nie zrobimy to jesteśmy dwa Bafle. Morze osiągnęliśmy w Mont Pelieu, dojechaliśmy do samej plaży. Okazuje się, że Lazurowe Wybrzeże to cudowny gruboziarnisty piach miły w dotyku i w chuj muszelek i jeszcze straszliwy potwór z chujem na wierzchu, który spacerował po plaży. Zrobiłem Miśkowi zdjęcie z tym monstrum, potwór ten przechadzał się w te i we w te a my spożywaliśmy wykwintne śniadanie na wyrzuconym przez gniew morza pniu drzewa. Menu: pasztet kielecki, chleb francuski biały, polskie masło i Tymbark na przepitkę. Kiedy potwór z chujem na wierzchu zbliżał się do nas intuicyjnie chowałem pasztet, bo to chyba mięsożerna jest gadzina. Wykąpaliśmy się w morzu wzbudzając podziw spacerujących autochtonów, którzy odziani byli w polary i czapki. Dla nas było ciepło pomyśleli sobie zapewne, że jesteśmy morsami a ten potwór z chujem na wierzchu cały czas patrolował plażę. Żal było stamtąd odjeżdżać, jeszcze tylko zdjęcie z palmami i w drogę. Ten szum fal bijących o brzeg miałem jeszcze w głowie kilka dni, ładnie mają tam te Francuzy, a zapomniałem jeszcze, ę o mało nie wypuściłem im wody z tego morza, dostrzegłem kawałek łańcucha w piachu i krzyknąłem:

Misiek, patrz! Znalazłem zajebisty łańcuch do Siekiery i zacząłem go drzeć z paszczy morza, ale Misiek napomniał mnie, że to na pewno łańcuch od korka spustowego do tego bajora i szkoda im spuszczać wodę, bo gdzie będzie żył ten potwór z chujem na wierzchu.  No to sobie odpuściłem. Piękny ten kraj Franków i pięknie się tak zawiesić w czymś innym. Z nostalgią wpatruję się w zdjęcia, które wykonaliśmy Miśka aparatem, szkoda, że czas jest śmiertelny, chciałbym dłużej połazić sobie po tym cudownym piasku Lazurowego Wybrzeża, bo woda mnie zawsze nęci i wzywa, a rzeka Rodan oczarowała mnie swą potęgą…

Zajebiście było i serdecznie dziękuję wszystkim, którzy umożliwili nam ten wyjazd i Miśkowi, który jest świetnym kompanem do wędrówek i można na nim polegać i liczyć.

No to, co Misiek? Następnym razem… Islandia

 

 

Powrót

                                                                                                                                                  R