Więcej światła na Ziemi niż w Niebie

 

 

 

Pierwsza dekada grudnia zasnuła mglistą powłoką góry - Łopiennik jakby ucięty u swej podstawy szarą linią. Bezśnieżny pejzaż przykuwa uwagę oczu swymi barwami – łąki spłowiałe, sterczące suche badyle traw bujają się sennie na wietrze, chrzęszczą ocierając się o siebie. Igły modrzewi jaśnieją jeszcze swym złotem, ścieląc się na ziemi, bukowe liście pokryły miedzią stoki, dorodne buki jaśnieją w mroku swą popielatą korą. Ładny to jest czas, gdy więcej światła na ziemi spoczywa niż w niebie. Dni krótkie łapczywie pożera czas i wkrada się ta nerwowość, by je w pełni przeżyć i nie uronić ani chwili, by korzystać z tego światła na ziemi, bo nie wiadomo, czy będzie go wiele w niebie. Kręcę młynkiem buddyjskim – rowerem, przez zagubione wioski – taka cudowna cisza na Zawoju, tylko szum rzeki Wetlinki rozbrzmiewa. Krystalicznie czysta woda odsłania wszystkie wyszlifowane jej cierpliwością głazy. Zdaje się mówić:

„Nie mam przed Wami – Istoty żadnych tajemnic. Ja wiem wszystko, co było, co jest i co będzie, bo moja struga czasem jest i Waszym zegarem.”

Kręcę zapalczywie swym młynkiem buddyjskim, bo zmrok już nadciąga i za chwilę będzie na ziemi tyle samo mroku, co i na niebie. I tylko jedno słowo pobrzmiewa mi w duszy, jak dzwon donośnie wybija mi rytm: piękno, piękno, piękno istnienia...

 

 

Powrót

                                                                                                                                                  R