Człowiek pod różowym baldachimem

 

 

Człowiek ten o świcie otworzył swe powieki, jak dwie ciężkie płyty nagrobne uchylone przez grabarzy. W czarne źrenice wlała się światłość istnienia – przerażająca siła boskiego zniewolenia. Człowiek tkwił bez ruchu na tym swoim prowizorycznym katafalku codziennego umierania i jedyną oznaką, że jeszcze żyje był rozedrgany, niespokojny ruch jego oczu, wodzących za lotem czarnych ptaków na szarym niebie, zamkniętych w klatce ram dachowego okna. Obraz rozmywał się w strugach jesiennego deszczu, człowiek modlił się, żeby niebo stało się czarną otchłanią i pochłonęło ich neurotyczny ruch, ale szarość nie chciała odstąpić. Podobnie jak Bóg, który też nie chciał odstąpić od swego sadystycznego planu. Świt konał w spazmach dźwięków budzącego się miasta, wszystko drżało podnieceniem dzisiejszego żaru, miasto – wielki pasożyt zaczęło konsumować rodzące się nadzieje i marzenia. Człowiek zmartwychwstał codziennym bólem rodzenia się i ruszył dzielić się szarą hostią imperatywu życia z czarnymi ptakami śmierci. Pulsowanie krwiobiegu miasta – dróg, szyn, chodników przerażało go, pragnął, by ta energia zamarła choć na chwilę. Chociaż na taką chwilę, ile miało trwać jego życie. Szedł przed siebie, zmierzał donikąd, wszyscy zmierzali donikąd. Nagle pod tym szarym niebem, pod tymi czarnymi skrzydłami ptaków wydarzył się cud przebłysku świadomości istnienia. Człowiek stanął na ruchomych schodach, które wynosiły na codzienne krzyżowanie istnienia z mroków przejścia podziemnego w szarość codzienności miasta, a nad tymi schodami baldachim z różowego szkła. Człowiek znalazł się w pułapce, wiedział już po chwili, że stamtąd nie wyjdzie żywy, wiedział, że stamtąd wyjdzie wolny. Jeździł tymi ruchomymi schodami w górę i w dół swoich wyborów – przejeździł tak wszystkie godziny swojego szarego dnia. Podświetlony różowy baldachim nie stracił swego niebiańskiego różu nawet wtedy, kiedy noc pochłonęła czerń ptasich skrzydeł. Schody zatrzymały się... Człowiek stał nieruchomo ucieszony, że świat zamiera, ale to błogie uczucie padło jak trup na ziemię pod ciężarem jego wewnętrznego ruchu – pulsującej krwi, bijącego serca, napiętych mięśni, wyładowań elektrycznych w mózgu. Poruszył się, uniósł głowę, spojrzał w różowy baldachim i rzekł:

-Już czas.

Kobieta z dzieckiem śpieszyła do przedszkola. Dziecko ściskało w dłoni różowy balonik:

-Mamusiu, tam ktoś leży.

Dziecko wypuściło swój balonik, który utknął stając się niewidocznym pod baldachimem różowego szkła, schody ruszyły...

 

 

 

Powrót

                                                                                                                                                  R