Pielgrzym prawdy

Joachim von Wittenberge

 

 

Połowa września koloruje już bieszczadzkie góry barwami jesieni, z przestrzeni czuć już tę nostalgię przemijania i tą cudowną słodko-kwaśną nutę żółknących traw i rozkładających się liści. Siadam na rower i kręcę na Wetlinę, bo potrzebuję jakiegoś opowiadania. One są w sumie wszędzie, ale tak to już jest, że Kazek jedzie z Cisnej miłować niewiastę do Krakowa, a Gośka z Krakowa jedzie miłować do Cisnej. A ja kręcę rytualnie tym młynkiem buddyjskim na Wetlinę, by tam wyszukać dzisiejsze opowiadanie. Przeczucie mnie nie zawiodło, przy zżartym zębami drwali stole (w dosłownym tego znaczeniu, gdyż Janek Samolot nadkąsił kiedyś pokazowo ten mebel swoim uzębieniem czyniąc w nim pokaźną lukę) siedzi Joachim Wittenberge – pielgrzym swojego istnienia. Nieraz wydaje mi się, że on jest wszędzie: jadę przez Sanok – Joachim na przystanku, jadę na Wetlinę – Joachim na Przysłupiu, jadę przez Komańczę – Joachim w lesie. Witam się z nim ciepło i pytam czy coś mu kupić.

-Piwo weź mi, tylko mocne.

Przynoszę takowe i stawiam przed nim. Siedzimy chwilę w milczeniu, patrzę na jego twarz nobliwego apostoła i pytam:

-Joachim, czego poszukujesz nieustannie wędrując?

Schylił się do swej torby podróżnej grzebiąc w niej zapalczywie, po czym wyciągnął widelec, którym zamieszał kawę zalaną mu wcześniej przez uprzejmą panią w sklepie Zdzicha, spojrzał na mnie i rzekł:

-A czegóż innego mam szukać? Prawdy szukam, jak każdy pielgrzym – szukam prawdy.

-A ona istnieje? - dopytuję.

-Nie mam wygórowanych potrzeb, wystarczy mi, że znajdę jej dziesięć procent. - pokazuje przy tym kilka centymetrów przestrzeni między palcami. - Dziesięć procent prawdy mi wystarczy, jak ją znajdę będę szczęśliwy.

I zmienia temat:

-U sióstr nazaretanek wczoraj wieczerzałem, ale zdziwiło mnie, bo pierogi z mięsem mi podano, a to przecież piątek był. Pewnie zostały im z czwartku, ale i tak dzięki za te dary.

Joachim dobył ze swej torby sporą wojskową rację żywnościową i chwali się:

-Patrz! Data ważności do lipca, ale na pewno dobre jest. - i czyta z etykietki długą listę zawartości.

-O, to ty Joachim jesteś taki komandos–apostoł-pielgrzym, podziwiam cię.

Dyskusję przerywa nam Wojtek Poeta, na fizjonomii jesień wymalowała mu limo, a jedną rękę ma na prowizorycznym temblaku.

-Co się stało? - pytam.

-Uszkodziłem, miałem padaczkę. - szczerze przyznaje.

-Przykro mi. - mówię.

-Jestem po prostu chory. - wyjaśnia.

Patrzę na twarz pielgrzyma Joachima i twarz Wojtka Poety i wydają mi się tacy jesiennie piękni. W ten dzień zszyty nutą nostalgii jak nieskończenie długim sznurkiem na plastikowej skrzynce od piwa przysiadł jakiś obcy człowiek, zawodowo łyka piwo i też patrzy z frasunkiem na te jesienne góry, albo na nasze jesienne twarze. Wstaję i jadę dalej, bo scena ta staje się już dla mnie nie do wytrzymania. Nie mogę znieść tej prawdy, tego nieskończonego smutku w tych jesiennych twarzach.

Powrót

                                                                                                                                                  R