Dziewictwo śmierci w kartoniku po biszkoptach

 

       Będąc dzieckiem do pewnego etapu procedowania tego bytu nie wie się, że istnieje coś takiego jak śmierć, ale wcześniej czy później (oczywiście lepiej później) dowiaduje się takie dziecko o istnieniu ostatecznej utraty. Miałem z siostrą chomika, miły był koleś. Przykryliśmy trzema książkami jego mieszkanko – akwarium, a on przez noc prześwidrował te mądre książki na wylot. Krótko mówiąc przeczytał je, tworząc w nich zabawny, okrągły tunel. Ten chomik nie tylko znał się na literaturze, uprawiał też wspinaczkę wysokogórską, wspiął się po firance na karnisz, my szukaliśmy go pół dnia, a on śledził nas z góry swoich możliwości. Przyszła piękna wiosna, wzięliśmy z siostrą naszego chomika przed dom, żeby sobie polatał na wolności. Położyłem go na żwirze, a chomik ruszył galopem w duże trawy. Chciałem mu odciąć drogę ucieczki, przeskoczyłem nad nim, ale on był szybszy i trafił prosto pod moją stopę. Uniosłem go na złożonych dłoniach, jego małe ciałko drgało, a z główki ciekła mu ciepła strużka krwi. Krzyczałem:

-Ratunku, boże, ratunku!

Pamiętam każdy szczegół tego zdarzenia. Pochowaliśmy go z siostrą w kartoniku po biszkoptach. To był ten dzień, w którym przekonaliśmy się, że istnieje na świecie śmierć. Zostaliśmy wypędzeni z Edenu, a później, później było jeszcze więcej umierania i było ono coraz większe. Zaczęło się od malutkiego chomika, a później przybierało formy potężniejsze, których nie dało się już pochować w pudełku po biszkoptach.

 

 

 

 

 

Powrót

                                                                                                                                                  R