Błękit nieba, błękit stawu

Pożegnanie pana Wieleby

 

W ostatni spacer nad swój staw ruszę, dotknę dłonią drżących na wietrze tataraków, utulę policzek do miękkich wiechci trzcin, przejrzę się w lustrzanych bokach srebrnych płoci. W ostatni spacer nad swój staw ruszę i w toń jego wszystko wrzucę, radość i smutek, blaski i cienie, myśli i pragnienia. Tyle po mnie ile śladu owad nartnik na wodzie zostawia. Tyle czasu miałem, ile pływak żółtobrzeżek ma, by kilkoma poruszeniami swych odnóży-wioseł się wynurzyć. Mgnienie tylko.

W ostatni spacer na swój staw ruszę, trzymając w dłoniach wszystko, co mogę ze sobą zabrać, czyli Nic. Nic, które ciąży mi abstrakcją nieistniejących walizek, upchanych po brzegi miłością, złością, pragnieniami, marzeniami, pożądaniami, łaknieniami.

Wszystko to już dawno przelało się jak woda w gardziel mnicha, wszystkie dni jak te karasie i liny przez czas-wydrę już upolowane. Wszyscy bliscy ścięci jak łozina bobrzymi zębami.

W ostatni spacer na swój staw ruszę, przejrzeć się w jego błękicie, błękicie stawu, błękicie nieba.

 

Powrót

                                                                                                                                                  R