Jesienne liście śmierci



Połowa października budzi Bieszczady wszech błękitem i cyklopa żarzącym ślepiem słońca. Trwa to już całe dwa tygodnie. Nie powinno to wzbudzać mojego nigdy nieuśpionego niepokoju, ale wzbudza nieustannie, bo jakże tak można zmuszać Istnienia do Istnienia, gwałcić je tym pięknem opadających jesiennych liści śmierci, przymuszać do szeleszczenia i barwienia się. Jakim prawem ten czar życia zmusza nas swym cudem do trwania. Caryńska płonie brązowo złotym lśnieniem pożądania, setki ludzi dźwigają swą małość, by złożyć ją na szczycie w ofierze, na ołtarzu nieskończonego piękna natury. Pragną obmyć swą małość, by choć na chwilę dokonać tej wymiany na wielkość. Jesienne liście śmierci zaścielają trakty i osypują się złotobrązową mgłą z popielatych buków, odmierzają czas wędrujących, przysypując swym szeleszczącym ciężarem i małość i wielkość.

Pod sklepem Zdzicha Henek Dryja posiaduje na drewnianej ławie, spogląda sennie w dal narkotycznej bieszczadzkiej jesieni, a w nim całym mieszanka smutku i żalu jakby był rachmistrzem tych wszystkich jesiennych liści śmierci, jakby był przymuszony do istnienia w absolutnym pięknie tych czternastu jesiennych dni.

 

Powrót

                                                                                                                                                  R