Neonowy Jezus



Jodłowo-bukowy las szczelnie otaczał osadę drwali - kilka baraków z płyty paździerzowej, magazyn siekier, pił, młotów i klinów w centrum placu tonącego w bieszczadzkiej gliniastej brei. Pili już trzeci dzień, od świtania do świtania. Gdy przysypiali twarzami na drewnianym stole, Leonardo mógłby ich namalować w konwencji Ostatniej Wieczerzy. Trzynastu ich było, gdy któryś łapał kontakt z rzeczywistością wznosił przed siebie musztardówkę z prośbą: „Polejcie koledzy” - zamaszysty ruch ręką i w grdykę, przegryzione komunijnym plasterkiem kaszanki i ponowny odpad w błogostan niebytu. Ostatnia wieczerza nabierała rozpędu, zamiast gołębicy białej, kolejna flaszka wódki nowinę obwieszczała. Krzyż na ścianie, z dwóch suchych jałowcowych patyków zbity, kadzidłem swym nęcił, a ten jodłowo-bukowy las osaczał ich coraz bardziej… niczym ogród Getsemani czekał na świtanie.

I wyszedł Józef po północy, by zwiastowanie czynić swego wewnętrznego mroku. Drabinę oparł o słup wysokiego napięcia, wspiął się, chwycił jedną dłonią drut aluminiowy, drugą sięgnął do sąsiedniej linki… Jasność się stała neonowa, Józek – Jezus ukrzyżował się elektrycznie, aureola wyładowań elektronów cudny obraz stworzyła, świetlistą ikonę boskiego narodzenia. Kiedy słońce wychynęło, na kacu zza Hyrlatej dwunastu apostołów stało przed słupem i w milczeniu kontemplowali elektrycznego Jezusa. Sczerniały tułów wisiał jeszcze na zwęglonych ramionach, dłonie zaciśnięte na drutach dymiły, skwiercząc i płonąc, zwęglone nogi leżały na ziemi…

- Co mu odjebało? – zapytał jeden z apostołów.

- To wiara, nie pojmiesz rozumem – odpowiedział ktoś z boku.

Jodłowo-bukowy las jakby wycofał się odrobinę ze swych pozycji, cierpliwie przeczeka krótką wędrówkę słońca po niebie, a po jego agonii znowu osaczy tę osadę. Noc już za chwilę, najgorsze zacznie się o świtaniu.

 

Powrót

                                                                                                                                                  R