Świt na górze Horb



Od kilkunastu dni błękit nieba niepokalanego ani jedną białą chmurą rozściela się nad naszą wsią pełnią boskiego majestatu – czyli niczego. Na wschodniej granicy pól z lasem w bajorze rwetes i zamieszanie.

Ropuchy przybyły na gody, czarna wiewiórka kica po gałęziach w kierunku stajni, skarpa nad stawem wcześniej w błękicie cebulic prawie w maryjnej szacie teraz bieleje niepokalanym poczęciem kwitnących zawilców.

Żółć podbiałów już przebrzmiała. Modrzewiowe igły pęcznieją świeżością, lęgną się brzozowe listki, myszołowy żeglują nad górami. Świt słońca zagarnia swym przypływem górę Horb, a później swym nadmiarem wlewa się pomiędzy pnie świerków przed domem.

Zapach ziemi nęci do istnienia, w nocy niedźwiedź ucztował w pasiece Mikołaja. Wilki upolowały u podnóża góry łanię, o świcie jaśniała już obranym z tkanek szkieletem. Wiosna na Horbie zagościła, trzeba powierzyć jej swoje nadzieje. Złożyłem już depozyt w tej ziemi – swoje życie.

 

Powrót

                                                                                                                                                  R