Ważka



Połowa września, każdy dzień bliżej śmierci. Nad Bieszczadami błękit nieba rozlany, zdawałoby się na stałe. Słońce jesienne budzi się i otrząsa z porannych mgieł. Wypełniając imperatyw istnienia, postanowiłem przeżyć ten dzień i udowodnić światu swą obecność.

Posiadując chwilę nad stawem za Siekierezadą, zauważyłem tonącą ważkę, przyniosłem długi kij i wyłowiłem ją. Ułożyłem jej tęczowe barwy obok siebie na ławce i przyglądałem się jej pięknu. Suszyła skrzydełka, wachlując nimi nieustannie. Cóż za piękne stworzenie. Ucieszyłem się, że mogłem jej się przysłużyć, bo życie ważki niewątpliwie jest dla niej ważkie. Po chwili uleciała w błękit nieba.

Udałem się nad rzekę Solinkę, w jej krystalicznych objęciach unosiły się lipienie, na niebie żeglowały żurawie, zastał mnie wieczór. Przy obierkach spotkałem jeszcze naszego barowego jeża. Nic sobie nie robiąc z mojej obecności, ucztował na marchewce, przygotowując się do zimy. Ucieszony, że przeżyłem ten piękny czas, udałem się na spoczynek do swojego domu na górze Horb. Zasypiając, myślałem jeszcze o ważkim istnieniu ważki, o elegancji i lekkości jej bytu.

 

Powrót

                                                                                                                                                  R